Recenzja filmu

Uncharted (2022)
Ruben Fleischer
Marek Robaczewski
Tom Holland
Mark Wahlberg

Wilk w słodkiej czapeczce

O filmowym "Uncharted" trudno napisać coś więcej, niż że jest to średnio udany blockbuster ze średniej półki.
Wilk w słodkiej czapeczce
To nie do końca ten film, ale posłuchajcie. Gdzieś w Andach, a może w antycznych katakumbach Krakowa, Indiana Jones, Lara Croft i Nathan Drake ścigają się o starożytny artefakt. Stawką są pieniądze, ocalenie ludzkości i wyegzorcyzmowanie demonów przeszłości. Pierwszy do mety dobija Drake, wypija zawartość kielicha (opcjonalnie: wyciąga miecz z meteorytowej skały), uśmiecha się szelmowsko i cyk, zamiast obiecanych fantów – katastrofa. Podłoga ugina się niczym kartka papieru, a czarna dziura wsysa świat do dziwnego time loope'a. Rzeczy stają na głowie: Kino Nowej Przygody zamienia się w bestsellerową serię gier wideo, żeby za kilka lat wrócić jako uboga filmowa adaptacja kilku ogranych wątków z Kina Nowej Przygody. Drake nie wie już, gdzie góra, a gdzie dół, krąży coraz szybciej i szybciej wokół własnej osi, aż w końcu wypala się jak zużyta zapalniczka. "Nie o taki zakończenie żem latał, pływał, skakał, omijał wyskakujące ze ścian włócznie i zabijał nieprzebrane hordy wrogich najemników" – myśli, zanim ruch wirowy zrobi z jego twarzy miłą buźkę Toma Hollanda.



I tak, jeśli przeglądaliście agregatory ocen recenzenckich albo posty na forach fanowskich, nie powinniście być szczególnie zaskoczeni: o filmowym "Uncharted" rzeczywiście trudno napisać coś więcej, niż że jest to średnio udany blockbuster ze średniej półki. Nie jestem takim zapalonym graczem jak mój redakcyjny kolega Michał Walkiewicz, ale seria gier od Naughty Dog – szczególnie najnowsza, czwarta odsłona, z której film Fleischera czerpie bodaj najwięcej – to jednak ścisły kanon: wzorcowe scenariopisarstwo, liczne nawiązania do źródłowych gatunków, wielkie emocje i zwroty akcji, a przede wszystkim – własna tożsamość wizualna, która z "tombraiderowca" czyniła unikalne, zapadające w pamięć doświadczenie. "Uncharted" zaadaptowany przez Hollywood to natomiast kino generyczne w najgorszym tego słowa znaczeniu: bierzemy lokacje, modele postaci, tła i przedmioty z giełdy stockowej pt. "PRZYGODA", dodajemy trochę nowych kolorków tu, trochę dodatkowych konturków tam, włączamy generator losowych narracji i ścieżek dialogowych et voilà! Kapitan Znowu-To-Samo leci po wasze dwie godziny, dwie dychy i góra dwie ciepłe myśli po seansie.



Mógłbym pójść nawet dalej – już dawno nie widziałem filmu tak bardzo pozbawionego indywidualności. Tom Holland być może dwoi się i troi, żeby oddać zawadiackość i luz oryginalnego Drake'a, tyle że skutek jest mocno niejednoznaczny: sucharzaste śmieszkowanie, złote serduszko i fizys siedemnastolatka siłą rzeczy wytwarzają efekt "Spider-Mana bis", a chyba nie do końca o takie pokrewieństwo tutaj chodziło (a może właśnie o takie?). Filmowy Drake, wychowany w domu dziecka i porzucony przez starszego brata, nagle, po dwóch sekwencjach otwierających film, materializuje się w nowojorskiej knajpie dla bogaczy, gdzie pracuje jako barman i od czasu do czasu skubie jakąś dzianą pannę z diamentowej bransoletki albo zwitka studolarówek. Tutaj odnajduje go Sully – poszukiwacz skarbów, złodziej i przyszły mentor, grany okrutnie nijako, w manierze "jestem wielką szychą, ale też czasami noszę kapcie", przez Marka Wahlberga – i z marszu proponuje udział w poszukiwaniach zaginionego złota Magellana, na które ochotę mają także wpływowy dziedzic hiszpańskiego rodu Moncada (Antonio Banderas) oraz zdeprawowana najemniczka Braddock (Tati Gabrielle). Dalej wystarczy nam tylko mapa i palec do wskazywania kierunków: od domu aukcyjnego na Manhattanie, przez zaułki i piwnice średniowiecznej Barcelony, aż po rajskie plaże na Filipinach. Są złote krucyfiksy, (nie)logiczne zagadki, pościgi w galeonach z XVI wieku oraz strzelaniny na obłędnych wysokościach. Nie ma natomiast konsystencji i tożsamości, indywidualnej sygnatury, zapadającej w pamięć warstwy wizualnej czy choćby dźwiękowej – innymi słowy czegoś, co odróżniłoby "Uncharted" od kilku tuzinów zbliżonych gatunkowo produkcji.



Rozumiem, że czymś takim miało być pokrewieństwo z grą i możliwy dzięki temu skok na fanowską kasę. Warto więc wykonać szybki obrót na pięcie i całkowicie wykasować z pamięci growo-filmową macierz. Nie, te dwie godziny nudnego pinballa odtwórczości to wyłącznie hollywoodzka sprawka, kolejna odsłona zabawy w adaptację (czyt.: monetyzację) czegoś, co pierwotnie samo było pomysłem na zaadaptowanie wielkiej tradycji kina przygodowego na potrzeby innego medium. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę "kinetyczność" doświadczenia – coś, bez czego zarówno gry, jak i kino akcji istnieją co najwyżej połowicznie – w filmowym "Uncharted" każdy najdrobniejszy ruch jest ledwie zagrywką dublera: odbitym od sztancy powtórzeniem choreografii, która swoje lepsze i gorsze momenty miała w innych hollywoodzkich superprodukcjach. I tak, zaczerpnięta z trzeciej części gry scena samolotowa, doświadczana zupełnie inaczej z padem w dłoniach, to tylko uboższa kuzynka aeronautycznych akrobacji Toma Cruise'a z "Mission: Impossible", Holland w motorówce to kalka żywcem zdjęta z Craigowskiego Jamesa Bonda, a galeony – próba odgrzania czerstwych marynarskich filetów a la "Piraci z Karaibów". Zero własnego zdania, zero tożsamościowej masy, tylko tęskne spojrzenia na bicki starszych kolegów i ciągłe prośby o notatki z lekcji.

Filmowe "Uncharted" jest zatem jak ten słynny mem z wilkiem. Na pierwszym obrazku dumny król puszczy, a obok podpis: "Zimno, nie ma jedzenia, podejdę do tych ludzi, ogrzeję się, co mogłoby pójść nie tak?". Na drugim, kilkadziesiąt tysięcy lat później, smutny buldożek francuski w słodkiej urodzinowej czapeczce błaga wielkimi oczętami o resztki ze stołu. Cóż, ja na ten moment nic bym mu temu piesu nie rzucał. Niech się za bardzo bestia nie rozbestwi, bo przed nami jeszcze premiera innej adaptacji gry od Naughty Dog – serialowe "The Last of Us". A tutaj, drodzy państwo, moje emocje mogą już tak szybko nie ostygnąć.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones